Szeptucha
W ostatnim liście pytałeś mnie, przyjacielu, jak moje zdrowie – no to Ci opiszę. Jak wiesz, czasami dokucza mi prawe kolano – kontuzja z czasów podstawówki, kiedy to oberwałem na WF-ie hokejowym kijem, bo nikt wtedy nie grał na komputerowym ekranie, życie miało się tylko jedno, a każdy błąd odczuwany był na własnej skórze. Kolano do dziś odzywa się kłującym bólem, zwłaszcza gdy coś ciężkiego dźwigam – i wcale nie mam na myśli swojego losu.
Pomyślałem o jakimś chirurgicznym zabiegu – ale od kiedy rozeszła się wieść o wykwintnym wyżywieniu w szpitalach – kolejki do przychodni bardzo się wydłużyły. Podczas telefonicznej rejestracji usłyszałem: niestety, ale przez najbliższe półtora roku będzie Pan musiał pociągnąć na kartofli z cebulą – i to w domu, na własny koszt.
W tej sytuacji pozostała mi medycyna podlaska, czyli szeptucha; miejscowa babka-uzdrowicielka od lat cieszyła się w okolicy dobrą opinią, więc się do niej wybrałem. Tam jedzeniem nie obdzielają, więc kolejka nie była długa. Przysiadłem na schodkach z omszałego kamienia, a po pięciu minutach poproszono mnie do środka.
– Wejdzie, siada.
Usiadłem. Już chciałem mówić co mi dolega, ale szeptucha położyła palec na ustach.
– Cicho – powiedziała głosem nie znoszącym sprzeciwu. – Twoje kolano pamięta dawne czasy. Zaraz temu zaradzimy.
Podeszła do niewielkiej komódki, otworzyła szufladę i wyciągnęła z niej metalową bransoletkę.
– Masz, załóż na prawą rękę.
Szeptucha, widząc moje zdziwienie, dodała:
– Wiem, że nie wierzysz, ale uwierzysz. Idź już. Rozliczymy się następnym razem.
– Jak to – następnym razem? – wydukałem zakładając bransoletkę.
– Wcześniej, niż myślisz – powiedziała wskazując głową drzwi.
Zanim nastąpił wieczór, zapomniałem o tej wizycie, bransoletce i kończynie która nie bolała, bo nic nie dźwigałem. Przed snem zdjąłem zegarek, ubranie i bransoletkę, wziąłem prysznic i położyłem się do snu. O trzeciej nad ranem obudziłem się z potwornym bólem w kolanie, które świdrowało mnie bez obciążenia, czyli bez przyczyny.
– A więc to tak! – pomyślałem. – Ta stara baba złapała mnie w sidła! Teraz będę musiał nosić te jej bransoletki, koraliki, ozdóbki. A jak jeszcze na coś więcej zachoruję, to obwiesi mnie jak choinkę.
Sycząc z bólu doleżałem do szóstej, wgramoliłem się do samochodu i pojechałem do szeptuchy. Z komina jej chaty leciał dym, więc stara była już na chodzie. Kulejąc zacząłem niezgrabnie wchodzić po omszałych schodkach, pośliznąłem się i upadłem. Poczułem okropny ból w kolanie. Nie miałem wątpliwości: noga była złamana.
Zawyłem z niemocy. Zaalarmowana szeptucha stanęła w progu. Już chciałem ją zbesztać, gdy ta znowu położyła palec na usta.
– Cicho. Zaraz Ci pomogę. Teraz uwierzysz.
Wyjęła z kieszeni telefon i zadzwoniła po pogotowie.
No i faktycznie, drogi przyjacielu – leżę teraz w szpitalu dzięki telefonowi starej szamanki i nikt mi nie powie, że szeptuchy nie pomagają…
Odpowiedź:
– Drogi Adamie, martwi mnie to, że leżysz w szpitalu i zajadasz się frykasami. Za chwilę przytyjesz, jeszcze bardziej obciążysz swoje kolano i będzie Ci ono dokuczać na stałe…
Epilog:
Szanowne Panie, Szanowni Panowie
to jeszcze nie koniec tych dywagacji
byłem ja wczoraj (naiwny człowiek)
u ortopedy, na konsultacji
Ten za klauzulę sumienia się schował
i trwał tam jak żołdak na posterunku
więc zapytałem: gdzie służba zdrowia
może dla siebie szukać ratunku?
Pan doktor zaś odrzekł – i tu nie żartuję
choć mnie zatkało i nie może odetkać
że: naszą służbę zdrowia ratuje
wiara, nadzieja i… bransoletka.