Sam o sobie
Ten, kto urodził się trzynastego maja ale nie w piątek, może mówić o wielkim szczęściu. Ja do takich szczęściarzy się zaliczam. Z natury jestem pogodnego usposobienia i nawet nie zmieniła tego wielość pogrzebów w jakich przyszło mi uczestniczyć. Wychowywałem się z matką, która trzykrotnie wychodziła za mąż i dwa razy wdowiała. Mój drugi ojczym pobył w domu zaledwie… jeden dzień. W niespełna trzy miesiące później dołączył do reszty mojej rodziny w Niebiesiech.
Pierwszych piętnaście lat mojego życia upłynęło w ciszy i spokoju, pod matczynym okiem, w zadumie Pięciu Kilometrów Niczego, czyli Kowalach Oleckich, gminnej miejscowości w paśmie Mazur Garbatych ciągnących się na północ od Ełku do Gołdapi.
Później uczyłem się w oleckiej zawodówce na kierunku „kierowca mechanik pojazdów samochodowych”. Mieszkałem na stancji i w kajeciku odznaczałem przewagarowane dni. Po trzech latach wyszło, że… przez rok nie było mnie w szkole. Ale kłopotów przez to nie miałem.
W stanie wojennym milicja zabrała mnie prosto z lekcji matematyki. Najpierw trzymali bez słowa wyjaśnienia, potem bili i pytali o broń. Ale jakoś tak bez przekonania. Nawet nie mogłem rżnąć bohatera. Nie miałem podstaw. Po czterdziestu ośmiu godzinach wypuścili, bo tyle czasu potrzebowali by ustalić, że w naszej szkole jest dwóch Adamów Andryszczyków…
Cud? Chyba nie…
W zawodówce zacząłem interesować się muzykowaniem; grą na perkusji i gitarze. Jak większość kolegów z podwórka tak i ja uczyłem się gitarowych „chwytów” (o akordach nikt z nas nie słyszał) i rżnąłem ówczesne przeboje Laskowskiego. Zacząłem grać na wiejskich zabawach i weselach. Nie wstydzę się tego. Były to lata durne i chmurne. Oprócz nowych „chwytów” nauczyłem się palić i pić. Kiedy znudziło mnie zabawowe granie, założyłem zespół rockowy „Zakaz Biwakowania”. Jako najstarszy (siedemnaście lat), miałem tam najwięcej do powiedzenia: pisałem teksty i muzykę. Grałem na gitarze elektrycznej i śpiewałem. Naszym największym sukcesem było zakwalifikowanie się do finału Ogólnopolskiego Konkursu Młodych Talentów. Na jednej scenie (olsztyńska „Urania”) zagraliśmy wtedy z „Oddziałem Zamkniętym” i „Republiką”…
Cud? Chyba nie…
Następne trzy lata spędziłem w Suwałkach. Uczyłem się w technikum samochodowym. „Zakaz Biwakowania” przestał istnieć. Na powrót zacząłem grać na perkusji. Los zetknął mnie z suwalskim zespołem „Tangram”, którego liderem był Marcin Wawruk – jak czas pokazał, późniejszy laureat „Fryderyka” i muzyczna ostoja Norbiego. W „Tangramie” grałem na bębnach. To od Marcina nauczyłem się grać z nut na tym instrumencie. Potem zostaliśmy bez lidera (wyjechał) i los na mojej drodze postawił ełcką grupę „Bezkrólewie” – następców legendarnego zespołu „Ogród Wyobraźni”. Art rock non stop. Perkusja i nuty. Niektórzy pukali się w czoło widząc, że coś zapisuję. Inaczej nie sposób było grać tak połamanej muzyki przy próbach raz w tygodniu. Z „Bezkrólewiem” wygraliśmy jakiś konkurs w Łodzi i dostaliśmy się na „Rockowisko”. Nie pojechaliśmy.
Miałem dość kłopotów z salą, sprzętem, dyrekcjami kolejnych Domów Kultury. Za trzy tysiące złotych (1984 rok) i całą dyskografię SBB na czarnych krążkach (mam je do dziś) sprzedałem elektryczną gitarę. Pojechałem do Gdyni, gdzie u lutnika zamówiłem gitarę klasyczną. Było to czarne pudło, jedno z trzech w Polsce, które niesamowicie brzmiało i nie mieściło się do standardowych futerałów. Targałem je w futerale od akustycznej „dwunastki”.
Maturę i dyplom technika-mechanika pojazdów samochodowych zdobyłem w 1985 roku. Aby było ciekawiej, swoje papiery złożyłem do… Teatru Muzycznego w Gdyni. Kandydatów było stu. Zdało (w tym i ja) dwudziestu jeden. W przerwie pan Gruza oznajmił, że miejsc jest czternaście, a pierwszeństwo mają osoby, które nie dostały się w roku ubiegłym oraz te, które przez ostatni rok pracowały w teatrze jako chórzyści lub statyści. Pozostałą siódemkę zaprosił za rok. Obiecał pierwszeństwo.
Miałem już wyuczony zawód, wobec czego na jesieni do wojska. Zrezygnowany wsiadłem do pociągu. W Tczewie przysiadły się dwie dziewczyny. Z rozmowy wynikło, że wiozą dokumenty do olsztyńskiej WSP. Namówiły mnie do zdawania tam egzaminów. Pani w dziekanacie zapytała na jaki wydział i kierunek. Odpowiedziałem pytaniem: a jakie są?
Ja zdałem, tamte dziewczyny nie.
Cud? Chyba nie…
Studia to szalone lata chwały, szaleństw i sponiewierania aż do bólu. W tym okresie zdobyłem w różnych konfiguracjach zespołowo-solowych prawie wszystkie nagrody na liczących się studenckich festiwalach i konkursach. Ściśle współpracowałem z Krystyną Możejko; pisałem jej piosenki (m.in. „Tęskniacz” – …prowadź, melodio ma – przebój „YAPY`88”), akompaniowałem, a czasem śpiewałem z nią w duecie (koncert „Debiuty” 1989 rok w Opolu – satyryczna wersja mickiewiczowskiej „Świtezianki”). Ścisłość tej współpracy zaowocowała córką – Idą. Nasze małżeństwo było początkiem końca naszego związku. Po studiach zamieszkaliśmy w Kowalach Oleckich, skąd po dwóch latach (1993) Krystyna z córką wyprowadziły się. Dzisiaj, po piętnastu latach rozłąki, znowu mieszkamy razem.
Cud? Chyba nie…
Po studiach podjąłem pracę w Domu Dziecka. Przepracowałem tam piętnaście miesięcy. Później zwolniłem się. Półtora roku zasiłku. Następnie – pół roku w Pogotowiu Opiekuńczym na Pradze Południe w Warszawie. Potem rok zasiłku. Na koniec – dziewięć miesięcy w internacie. Zwolniłem się na prośbę dyrektora. Rok „kuroniówki” i szlus.
Te wszystkie okresy etatowej pracy i pobierania zasiłków przeplatałem różnymi zajęciami: pracowałem jako mechanik samochodowy, jako pomocnik drwala, kopałem rowy pod kabel telefoniczny w Berlinie, zakładałem ogrody w Belgii, liznąłem trochę geodezji, a najwięcej czasu, bo prawie dwa lata, spędziłem na Krymie. Pracowałem tam jako pilot wycieczek. Pilot, to za duże słowo – moim zadaniem było przewożenie wycieczek z Brześcia do Symferopola i z powrotem. Co tam się działo! Ale o tym wszystkim piszę w powieści „Krymski Łut”.
Przez te wszystkie lata piłem. Piłem coraz więcej i więcej. Krym – to było apogeum picia. Na szczęście po powrocie ochłonąłem.
Cud? Chyba nie…
15 stycznia 1998 roku to data, kiedy narodziłem się po raz drugi, a po raz ostatni nawaliłem się jak szpadel. Z moim bratem. Gdy trzeźwym okiem zacząłem szukać jakiegoś etatu, doznałem olśnienia! Odważyłem się… żyć. Na powrót wyszedłem na scenę, założyłem prywatne studio nagrań, zostałem dyrektorem domu kultury, wróciłem do jazdy motocyklem.
Koledzy spod sklepu widząc, że nie dorzucam się do składki, mrużyli oczy pytając:
– Co, zapomniałeś już, jaki kiedyś byłeś?
– Wręcz przeciwnie.
I wyrwałem jednego z tej pijackiej ławki. Dziś zatrudnia ludzi, u których sam kiedyś pracował.
Cud? Chyba nie…
A ja? Wspomniałem na startowej stronie, że jestem już starym pierdołą – patrzę na to wszystko i własnym oczom nie wierzę: że to wszystko tak szczęśliwie się ułożyło…
Cud? Hmm… Cholera wie…